accessible

Numery archiwalne

Cenzor 3/57

Być poetą, być poetą…

Już trzynasty raz mogliśmy zmagać się z innymi uczniami w Konkursie Młodych Poetów organizowanym przez panią prof. Alinę Wolszczuk oraz nauczycieli bibliotekarzy: panie Jolantę GrzymkowskąEwę Boguszewską. 19 grudnia 2010 na 7 godzinie lekcyjnej zebraliśmy się w czytelni naszej biblioteki po to, by posłuchać wierszy uczestników czytanych przez Angelikę Panasiuk i Michała Szeweluka, jak również poznać laureatów konkursu.

Napisane utwory należało oddać do 3 grudnia, natomiast tematem przewodnim były pasje i hobby.

Po długiej naradzie komisja w składzie:

pani prof. Monika Basista,

pani prof. Ewa Magdalena Iwaniak

Justyna Sawoniuk - przewodnicząca Samorządu Uczniowskiego

ogłosiła wyniki.

I miejsce- Aurelia Okoczuk

II miejsce-Tomasz Szawkało

III miejsce-Weronika Fiłoc

Nagrodami były przepiękne książki ufundowane przez Radę Rodziców, a wręczone zostały przez panią dyrektor Bożenę Krzyżanowską.

Wszystkim nagrodzonym z głębi serca gratuluję i życzę wytrwałości na dalszej drodze ich poetyckiej karieryJ. Apeluję również do wszystkich tych, którzy piszą wiersze, lecz chowają je do szuflady, by podzielili się z innymi swoją twórczością i wystartowali w konkursie w następnej edycji. PowodzeniaJ

mika:))

 

 

„Turandot” w Siemiatyczach

15 grudnia  w Siemiatyckim Ośrodku Kultury po raz kolejny mieliśmy okazję obejrzeć spektakl w ramach programu „Teatr Polska”. Tym razem był to „Turandot” przedstawiony przez Grupę Coincidentia i neTTheatre.  Co kryje się pod tą tajemniczą nazwą? Otóż, jest to nawiązanie do opery Giacomo Pucciniego pod tym samym tytułem.                                                                     Historia wymyślona przez włoskiego kompozytora dzieje się w starożytnych Chinach i opowiada o losach okrutnej księżniczki Turandot, która, aby uniknąć małżeństwa, wymyśla trzy zagadki przeznaczone dla potencjalnego męża. Jeśli zalotnik nie odpowie na któreś z nich, ginie. Umierają kolejni śmiałkowie do momentu pojawienia się Kalafa. Jemu właśnie udaje się rozwikłać zagadki. Mężny książę nie chce jednak siłą zmuszać Turandot do ślubu. Proponuje układ: jeżeli księżniczka do wschodu słońca pozna jego imię, książę zgodzi się na śmierć, jeżeli nie, ofiaruje mu swoją rękę. Aby poznać imię Kalafa, Turandot więzi oraz torturuje jego służącą  Liu. Zakochana w księciu dziewczyna obawia się, że wyjawi tajemnicę, dlatego też przebija się sztyletem. Cała historia kończy się jednak szczęśliwie, Turandot wyznaje miłość Kalafowi, po czym dochodzi do ślubu. Inscenizacja, którą widzieliśmy w SOK-u w ogromnym stopniu odbiegała od oryginału i nie chodzi tu o to, że ktokolwiek spodziewał się prawdziwej opery.  Romantyczna opowieść o potędze miłości została potraktowana po macoszemu, było to jedynie tło. Kanwę przedstawienia stanowiło życie samego Pucciniego. Wątki biograficzne kompozytora przeplatały się zarówno z librettem opery, jak i obrazem współczesnej Chińskiej Republiki Ludowej. I tak na pierwszy plan wysuwa się postać Pucciniego-Kalafa. Puccini  świadomy jest swojej  choroby- raka gardła (de facto spowodowanego paleniem), wie, że zostało mu niewiele czasu, a bardzo chce dokończyć swoją ostatnią operę – „Turandot”(niestety nie udaje mu się to, pierwotna wersja ma tylko trzy akty). Pomijając chwile spędzane w towarzystwie kobiet, wolny czas poświęca więc pracy. Natomiast Kalaf w przedstawieniu nie jest pełnym werwy i wiary w dobroć ukochanej młodzieńcem. To doświadczony długoletnim związkiem mężczyzna, przytłoczony zaborczością, który z rozpaczą woła: „Zostawiliście mnie samego z Turandot!”. Zupełnie jakby oczekiwał pomocy lub ratunku. W tym momencie nie ma najmniejszej wątpliwości, że tytułowa bohaterka nosi znamiona charakteru żony Pucciniego, Elwiry Geminiami. Kobiety zazdrosnej, obawiającej się upływu czasu,  a co za tym idzie, utraty urody, pełnej nienawiści do męża, ale mimo wszystko nadal kochającej. Podejrzliwa Turandot-Elwira oskarża służącą Dorię Manfredi o romans ze swoim mężem. Na skutek szykan ze strony pani domu niewinna dziewczyna, zupełnie jak służąca Kalafa, Liu, popełnia samobójstwo, a Elwira trafia do więzienia. Jeśli chodzi o teraźniejszość Chin, bardzo wymowna okazała się scenografia. Wszędzie obecne były plastikowe lalki. Dziesiątki lalek zawieszonych na rusztowaniu  czy też pionowych drążkach nietrudno skojarzyć było z systemem totalitarnym, nie mówiąc już o Mandarynie, który wykorzystując owoce i warzywa, demonstrował publiczności torturowanie ludzi. Pomocne okazały się także nagrania defilad wojskowych lub rygorystycznej i bardzo wymagającej gimnastyki kilkuletnich dzieci. Dopełnieniem, a zarazem największym atutem sztuki (moim zdaniem), była muzyka skomponowana przez Pawła Passiniego, będącego scenarzystą i reżyserem przedstawienia.  Ciekawy jest również fakt, że aktorzy oprócz gry w tradycyjny sposób, używali również języka migowego. Nic nie stoi więc na przeszkodzie, aby spektakl oglądały osoby głuchonieme.

„Turandot” ma tę zaletę, że potrafił zaintrygować i tym samym zachęcić publiczność do uważnego śledzenia przebiegu akcji. Ciekawość wzbudziła czarna scenografia z dużą ilością głębokiej czerwieni, oblana światłem w tym samym odcieniu, ciekawość wzbudził głos z offu, który niejednokrotnie dodawał humorystyczne komentarze, aczkolwiek bywał irytujący, gdy zlewał się z kwestią wypowiadaną przez aktora. Spektakl nie trzyma się może wiernie pierwowzoru, ale kto mówił, że tak ma być? Nie jest też może najłatwiejszy w odbiorze, bez przynajmniej tzw. „błędnej” znajomości opery, ale temu, że zmusza do myślenia i analizy tego, co dzieje się w danej chwili na scenie, zaprzeczyć nie sposób.

Wątpiąca

 

 

 

Będąc młodą pacjentką…

Rozmyślania przed gabinetem lekarskim

 

Naiwność (dla optymistów nadzieja) to taka  cecha natury człowieka, o której istnieniu wie każdy, każdy też ją krytykuje, ale wszyscy od czasu do czasu wychodzimy na naiwnych idiotów. W piątkowe popołudnie człowiek opuszcza  przybytek nieszczęść i czarnej rozpaczy zrelaksowany, bo wie, że zyskał czterdziestoośmiogodzinną przepustkę na wolność, a na dodatek tego samego dnia ma w perspektywie spotkanie ze znajomymi. Będąc tego typu człowiekiem, wyszłam ze szkoły i… tu nagła, na co dzień zagrzebana pod stertą książek, zeszytów, uderzyła mnie receptowa myśl. Jest koniec tygodnia, skończyłam lekcje trochę wcześniej, ba nawet mam na sobie buty, płaszcz i jestem w mieście! Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że lepsza okazja się nie trafi, więc idę do przychodni po receptę.

Otwieram drzwi, wchodzę, rozglądam się po wnętrzu, żeby ocenić ilość ludności znajdującej się w stanie skrajnej frustracji. Podchodzę do recepcji, gdy ni stąd ni zowąd tuż przede mną pojawia się mężczyzna, powiedzmy nie pierwszej młodości ani świeżości. Tu następuje krótki, aczkolwiek treściwy dialog między owym osobnikiem a recepcjonistką starającą się wytłumaczyć petentowi, że jednak powinien się wcześniej zarejestrować.

- Ale rozumie pani, że ja tylko na chwilę? No rozumie pani, czy nie? – Odpowiada poirytowany  mężczyzna nieco podniesionym głosem, po czym znika z mojego pola widzenia. Widok wyrazu twarzy recepcjonistki podczas rozmowy - bezcenny. Za to na pewno nie zapłaciłabym kartą MasterCard. Po zarejestrowaniu siadam  na krześle i czekam. W międzyczasie spostrzegam kartkę z informacją o rejestracji telefonicznej na godziny. Ja bez godziny, no cóż jestem na miejscu, więc poczekam. Nie ma głupich - myślę sobie – nie będę  potem wracała. Mam trochę czasu do spotkania, więc zdążę, to w końcu jedna recepta. Przede mną została tylko pewna blondynka z synem. Nie jest źle, na spotkanie chyba zdążę. Tymczasem przez recepcję przewijają się kolejne osoby, w tym małżeństwo z dzieckiem. Kobieta zbliża się w stronę krzesełek z oryginalnym pytaniem: „Kto z państwa ostatni?” W czasie ustalania kolejności we właściwy i tylko sobie znany sposób pojawia się jegomość z recepcji. I tu mam okazję dowiedzieć się, że to nie ja wejdę po blondynce do gabinetu, ale ów osobnik, który zarejestrował się wcześniej, przede mną. Cóż, przy założeniu, że „wepchnąłem się wcześniej” jest synonimem „zarejestrowałem się wcześniej”, to i owszem, ma pan świętą rację. Mężczyzna siada na krześle, a do mnie dociera fala dymu papierosowego i odgłos jego dusząco-charczącego kaszlu. Ciekawa rzecz, że w miejscu, które z definicji powinno chronić zdrowie, szybko można nabawić się choroby. Istnieje szczególny rodzaj ludzi, którzy czują wewnętrzny obowiązek oświecenia i objaśnienia mechanizmów rządzących światem całej, nieuświadomionej reszcie. Do tej pory sądziłam, że to żart. Myślałam tak do momentu, kiedy pan oświecony przez kwadrans wykładał mi, dlaczego w przychodni przeprowadzono remont i po co wprowadzono system rejestracji telefonicznej, zapewnił też, że drobne zamieszanie niedługo powinno ustąpić, kiedy ludzie przywykną. Oczywiście w trosce o to, czy nadążam za tokiem jego myślenia, profilaktycznie dodawał: „Rozumie pani?” W tej chwili zrozumiałam, że naprawdę „grzeczność nie jest nauką łatwą ani małą”. Jak to mówią, wszystko co dobre, szybko się kończy, więc mężczyzna wstał i na półgodzinną „chwilę” wszedł do gabinetu. Kiedy już wydawało mi się, że w końcu jest moja kolej, przybyła pacjentka, tym razem umówiona telefonicznie. Pojawiła się też matka z dzieckiem, które miało biegunkę. Ja i dziecko z biegunką… niee, ten rzadki przypadek to już wolę przepuścić, bo mam czas… Taak, czasu jak lodu, bo na spotkanie na pewno się spóźnię, a tu cierpiąca istota, pół godziny w jedną czy  w drugą stronę. Kto by to liczył?

Na spotkanie dotarłam.  Dotarłam dwie godziny po umówionym czasie, ale kto by to liczył?

 

młoda pacjentka

 

 

ROZMOWA Z KSIĘDZEM MARKIEM LASZUKIEM –NOWYM KATECHETĄ W NASZEJ SZKOLE

 

Aleksandra Nikitorowicz: Jak się Księdzu podoba w naszej szkole?

Ks. Marek Laszuk: Liceum w Siemiatyczach znam od wielu lat. W czasie kiedy sam chodziłem do liceum w Bielsku Podlaskim, jeździłem na oazy i  wtedy poznałem wiele osób  z Siemiatycz, które uczyły się w tutejszej szkole. Rozmawialiśmy wielokrotnie o naszych szkołach, nauczycielach, kolegach i koleżankach z klasy. Wtedy zrodził się we mnie bardzo pozytywny obraz tej szkoły. Jest ona bardzo podobna do liceum, które ukończyłem. W tym roku decyzją ks. Bpa zostałem skierowany do pracy  w parafii Wniebowzięcia N. M. P. W Siemiatyczach oraz delegowany do katechizowania w liceum. Bardzo się ucieszyłem z tych faktów. Już na wakacjach zacząłem poznawać szkołę i już podczas pierwszego wejścia do niej zostałem miło przyjęty. Później było uroczyste przywitanie mnie w murach nowej szkoły i codzienna praca. Szkołę odbieram bardzo pozytywnie i dobrze się w niej czuję.

A.N.: Jakie ma Ksiądz doświadczenie w pracy z uczniami?

Ks. M.L.: Od 10 lat jestem księdzem i przez ten czas zawsze uczyłem w szkole. Pracę w szkole rozpocząłem w 2001 r. w niewielkiej miejscowości Łempice. Jednocześnie pracowałem w L O w Ciechanowcu.  Po roku zostałem przeniesiony do Sokołowa Podlaskiego, gdzie uczyłem w tamtejszym Zespole Szkół. Od roku 2003 r. przez trzy lata pracowałem w Zespole Szkół w Hajnówce, Szkole Podstawowej w Nowym Berezowie i Zespole Szkół w Czyżach. Przez ostatnie pięć lat uczyłem w szkole w pobliskim  Grodzisku. Uważam, że mam dość duże doświadczenie w pracy z dziećmi i młodzieżą. Z kilkoma moimi obecnymi uczniami współpracuję od czasu, kiedy byli w szkole podstawowej, potem w gimnazjum i obecnie spotykamy się w liceum. To dla mnie bardzo miłe i pozytywne doświadczenie, które jest udziałem niewielu katechetów.

A.N.: Co Księdza skłoniło, żeby zacząć uczyć w szkole?

Ks.M.L.: Tego, że będę nauczycielem nie planowałem. Zawsze marzyłem, żeby zostać fotografem lub politykiem. Jednak, kiedy odkryłem swoje powołanie, podjąłem się pełnić misję nauczycielską Kościoła, również na terenie szkoły.

A.N.: Jakie Ksiądz lubił przedmioty w szkole?

Ks.M.L.: W szkole podstawowej lubiłem matematykę, fizykę i chemię. W liceum moje upodobania radykalnie się zmieniły i było mi znacznie bliżej do nauk humanistycznych. Bardzo lubiłem poznawać historię, a szczególnie dzieje naszej ojczyzny. Pracę maturalną z języka polskiego pisałem na temat: Na podstawie literatury okresu międzywojennego i powojennego uzasadnij myśl Jana Pawła II „Zło nigdy nie będzie miało na świecie ostatecznego słowa”. Z historii zaś podjąłem temat „Kształtowanie się ustroju w Polsce w latach 1942-1948”. Z czasów seminaryjnych najmilej wspominam naukę Teologii Moralnej, Katechetyki  i Katolickiej Nauki Społecznej.

A.N.: Czy łatwo uczy się młodzież?

Ks.M.L.: To sprawa bardzo zróżnicowana. Zależy to od podejścia do spraw religijnych konkretnych uczniów i klas.

A.N.: Jakie są Księdza zainteresowania, hobby?

Ks.M.L.: Bardzo lubię kontakt i spotkania z ludźmi. W ramach duszpasterstwa parafialnego opiekuję się Caritasem, Katolickim Stowarzyszeniem Młodzieży i  ministrantami. Choć nie mam kontaktu z dziećmi w szkole, to spotykam się z nimi w każdą niedzielę na mszy świętej o godz. 10.30. Zachęcam uczniów naszej szkoły do zaangażowania się w te formy rozwoju życia duchowego, które wiążą się jednocześnie z miłym i pożytecznym sposobem spędzenia czasu.

Spoza szkolnych zainteresowań to miło wspominam, jako hobby, fotografię, co pozostało mi do dnia dzisiejszego. Czynnie uczestniczyłem w działaniach Szkolnego Koła Fotograficznego. W seminarium również robiłem zdjęcia i je wywoływałem. Wtedy używałem sprzętu tradycyjnego, bo aparaty cyfrowe dopiero zaczęły się pojawiać. Do dziś bardzo lubię wyjść w plener i utrwalić piękno przyrody. Moim ulubionym terenem do fotografii są okolice Narwi i Biebrzy. Czując bliskość przyrody, poznaję Pana Boga i przybliżam się do Niego. To mój ulubiony sposób na spędzenie wolnego czasu. Poza tym jestem pszczelarzem. To zajęcie, które przynosi mi wiele satysfakcji. Cieszę się,  kiedy ludziom smakuje i poprawia zdrowie miód wytworzony w mojej pasiece.

A.N. : Bardzo dziękuję za rozmowę.

 

Tomek i Marta

Marta była uczennicą liceum ogólnokształcącego w jednym z większych miast w Polsce. Niczym specjalnym nie wyróżniała się spośród rówieśników. Jej mama pracowała w administracji publicznej, natomiast ojciec był prawnikiem. Dziewczyna miała starszego brata i młodszą siostrę. Od dziecka marzyła, aby zostać lekarzem. Zawsze interesowała się budową ludzkiego ciała i jego specyfiką. Jako mała dziewczynka przy okazji każdej wizyty u pani doktor zadawała mnóstwo pytań, na które chętnie udzielano jej odpowiedzi. Czasami nie sposób było wyjść z nią z gabinetu, ponieważ była oczarowana wszystkimi przedmiotami znajdującymi się w środku. Osoby z jej najbliższego otoczenia wiedziały już, czym na pewno będzie zajmowała się Marta w przyszłości. Wytrwale do tego zmierzała. Uczyła się w klasie o profilu medycznym. Materiał był bardzo trudny do opanowania, ale nikt nie powiedział, że będzie łatwo. Dlatego też nastolatka przyswajała wiedzę z dużą dokładnością i zaangażowaniem. Doskonale wiedziała, że nie może niczego ominąć. Ale Marta była nie tylko ambitną i inteligentną osobą, lecz  miała też niezwykłą intuicję, dzięki której gruntownie analizowała otaczający ją świat i ludzi. Wiele jej koleżanek przeżywało pierwszą, szkolną miłość.  Marta była zdania, że jeżeli nikogo do tej pory nie spotkała, to Bóg musiał przeznaczyć jej kogoś wyjątkowego. Rok szkolny biegł swoim rytmem. Młoda dziewczyna często pomagała znajomym i przyjaciołom. Posiadała, rzadko dziś spotykaną, umiejętność słuchania innych i to właśnie sprawiało, że rówieśnicy chcieli z nią rozmawiać. Ona sama nikomu się nie narzucała, po prostu była osobą szlachetną i bezpretensjonalną. To właśnie te cechy sprawiły, że zupełnie przypadkiem, pewnego zimowego dnia poznała Tomka. Chłopak był uczniem tej samej szkoły, tyle tylko że o dwa lata starszym. Zauroczyło go bogactwo duchowe Marty oraz ona sama oczywiście. Wydawała mu się  inna niż wszystkie znane mu do tej pory koleżanki. Do niedawna mijali się na korytarzu, nie zauważając siebie. Poznali się podczas zebrania dotyczącego organizacji zawodów sportowych. Oboje, jak się okazało, mieli wspólną pasję- grali w siatkówkę. Na początku umówili się kilka razy po lekcjach na spacer, później poczuli, że łączy ich coś więcej niż przyjaźń. I w ten oto sposób Marta i Tomek zostali parą. Ich sielanka nie trwała jednak długo, gdyż po paru miesiącach coś się popsuło między młodymi. Często się kłócili, aż w końcu doszło do ostrej wymiany zdań, słów głęboko raniących i rozrywających jeszcze tak kruchą więź. Marta i Tomek po tym przeżyciu unikali siebie w szkole i poza nią. Czuli wewnętrzną pustkę. Nastolatka jeszcze więcej czasu poświęcała nauce, rzadko wychodziła ze znajomymi i przestała grać w siatkówkę. Osobą, której wyraźnie zależało na rozdzieleniu pary, była jedna z koleżanek Marty. To właśnie ona, rozpowiadając nieprawdziwą plotkę o Marcie i buntując chłopaka, doprowadziła do rozpadu związku. Nie mogła znieść widoku czyjegoś szczęścia i dlatego zniszczyła je za wszelką cenę. Jakiś czas potem Tomek skończył szkołę i poszedł  na studia. Od tamtych wydarzeń minęły trzy lata, Marta bardzo dobrze zdała maturę i dostała się na wymarzoną medycynę. Wybrała specjalizację, a mianowicie chirurgię ogólną. Życie jednak lubi mieszać w planach ludzi. Niespodziewanie ku zaskoczeniu Marty i Tomka los ich ponownie połączył ze sobą. Wiedzieli już, iż chcą  być razem do końca życia. Zrozumieli, że nigdy nie wolno słuchać plotek ani przede wszystkim im wierzyć, ale trzeba dużo rozmawiać i wyjaśniać wszelkie wątpliwości. Ten długi okres rozłąki miał być próbą siły ich charakterów i próba się powiodła.

 

A.W.

 

 

 

 

HUMOR HUMOR HUMOR

NA LEKCJI JĘZYKA POLSKIEGO:

NAUCZYCIELKA, WSKAZUJAC NA JEDNEGO Z UCZNIÓW: On cały czas patrzy  na mnie i się śmieje.

JEDEN Z UCZNIÓW: Bo Pani mu się podoba.

NA LEKCJI HISTORII:

UCZEŃ: Proszę Pani, czy klasówka będzie trudna?

INNY UCZEŃ: Niech pani abc zrobi!

NAUCZYCIEL: Po pierwsze to przeczytaj Orzeszkowej „ABC”.

NA LEKCJI MATEMATYKI:

Uczennica stoi przy tablicy i rozwiązuje przykład, z którym ma najwyraźniej kłopoty.

NAUCZYCIEL: Masz trochę pieniędzy?

UCZENNICA: Trochę mam.

NAUCZYCIEL: To zaraz zobaczymy, jak ty na tych minusach będziesz wychodzić. Choroba, będą ciebie kantować jak nic!

 

HUMOR HUMOR HUMOR